Ku kolejnej granicy, Gwatemala ponownie wzywa! W zamysle dzien przystanku w Santa Ana... by w koncu zrobic pranie! Plamy, przebarwienia, dziury, malo przyciagajacy zapach nie stanowia takiego problemu, gdy sie czlowiek wloczy po swiecie od kilku miesiecy... ale jak cos zaczyna swedziec po kolejnym ubraniu tej samej bluzki, to juz znak, ze pora uzyc jakis chemikaliow ;))). Mial byc dzien, wyszly prawie trzy (planowaniu w czasie podrozy mowie stanowcze NIE! ;)))), gdyz w hostelu zostalismy (Andrew i ja, Andrew - spotkalismy sie u naszego hosta w San Salwadorze i koniecznie chcial sprobowac stopowania... wiec go przygarnelam :P) dwojke Niemcow, ktorzy przekonali nas, ze zdobycie wulkanu to swietny pomysl - i taki byl w rzeczy samej!!! :D
Pobudka o 6:30, autobus, poltora godziny dojazdu i o 10:30 ruszamy na szlak w towarzystwie przewodnika i policji turystycznej (inaczej sie nie da). Najpierw w dol, bo wejscie do Parku Narodowego znajduje sie na wulkanie Cerro Negro... a potem pod gore... i gore... i gore... no dobra, nie bylo tak zle ;), chociaz nie ukrywam, ze sie troche nasapalam, ale widok laguny wewnatrz krateru wulkanu Santa Ana calkowicie wynagrodzil wysilek!!! NIESAMOWICIE!!! Powrot. Schodzimy... i w dol... i w dol... i pytanie, czy na skroty, czy wdrapujemy sie z powrotem na Cerro Negro, odpowiedz byla prosta i w ten o to sposob zdobylismy dwa wulkany w jeden dzien :D.